środa, 30 stycznia 2013

Mój aniołek.

No i nadszedł ten dzień- godzina 11 dzień przed moimi urodzinami a ja idę do szpitala na wywołanie poronienia...jakoś się trzymałam dopóki nie weszłam na oddział. Dopiero wtedy dotarło do mnie co za chwile się stanie... nie będzie już odwrotu- nie będzie już ciąży.
Dostałam pokój jednoosobowy z własną łazienka- chociaż tyle z tego wszystkiego. Pielęgniarki starały się być bardzo miłe i delikatne. Z góry opowiedziały mi jak to będzie wyglądać- nie brzmiało to tak strasznie jak myślałam. No to już nie ma odwrotu. Kładę się, włożono mi kilka tabletek na wywołanie skurczów i godzina leżenia plackiem. Po około 45 minutach zaczęło się....najpierw bóle jak podczas okresu....z biegiem czasu stawały się one coraz silniejsze i silniejsze. Dostałam leki przeciwbólowe, lecz niewiele one dały. Skurcze się nasilały.... Śmiałam się że już mniej więcej wiem przez co przechodzą rodzące kobiety...tylko że u mnie nie będzie szczęśliwego zakończenia...nie tym razem...
Po kilku godzinach ból był nie do wytrzymania. Nie dało się leżeć, siedzieć, chodzić... ulgę przynosiło kucanie...do tej pory jestem wdzięczna pielęgniarką co siedziały i masowały mi plecy- co bardzo pomagało w bólu... Nie odstępowały mnie na krok.... pocieszały....i same zwierzały się z tego że straciły ciąże.......
Ból osiągnął apogeum ale jakby wstąpił we mnie wewnętrzny spokój.....czyżby już po wszystkim czy może nowe leki przeciwbólowe zaczęły działać?? wstałam z łóżka i....bam.....wypadło coś ze mnie....wiedziałam że to było to...że to było moje maleństwo...w tym samym momencie bóle praktycznie zniknęły... Pielęgniarki musiały zbadać TO żeby mieć pewność że wszystko wyszło, żeby nie doszło do zakażenia....
tak....wszytko....w tym momencie zakończył sie pewien rozdział w moim życiu....ten tak jakże długo wyczekiwany i upragniony....
Po 2 godzinach mogłam iść do domu.... wycieńczona...pusta w środku.....Mąż przyjechał po mnie do szpitala. Nie jedna pewno zapyta czemu nie był ze mną....ja nie chciałam..... widziałam jak przeżywał samą wiadomość a co dopiero jakby miał siedzieć i patrzeć na mnie....ja potrzebowałam jego wsparcia w domu bo tam dopiero odczuwa się pustkę....
No i przyjechaliśmy do domu....i co tu mówić?? co robić?? ..jeszcze prze 2 dni plamiłam i tyle..koniec.
Trzeba było zamknąć ten jakże bolesny rozdział w naszym życiu, ale nie chciałam zapomnieć bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Moja mama wpadała na wspaniały pomysł uczczenia pamięci naszego maleństwa- kupiła mi śpiącego aniołka w Częstochowie. Stoi on teraz w honorowym miejscu w naszej sypialni. Jak patrze na niego to wiem że mój aniołek ma się dobrze- bo jest w niebie i pomaga panu Bogu utrzymywać porządek :) tak sobie to wyobrażam i jakoś łatwiej jest mi z tym żyć....

1 komentarz:

  1. No coz...Co nas nie zabije to nas wzmocni. Kciuki zacisnieta za przyszle starania! Przed Toba wiosna, czas odrodzenia, plodnosci. JEstem z toba myslami. Dagmara Weinkiper-Hälsing

    OdpowiedzUsuń